Tak, em... cześć. Wybaczcie za ten marny wstęp, ale, no cóż... jestem słaba w pisaniu rozpoczęć. W każdym razie mam wam coś bardzo ważnego do powiedzenia, co pewnie większość z was zasmuci. Postaram się streszczać.
No więc ostatnio pewnie zauważyliście, że bardzo, bardzo (bardzo, bardzo...) rzadko dodaje rozdziały. Dotychczas myślałam, że to po prostu z braku czasu, rozumiecie- szkoła i tym podobne. Ale to trwało zdecydowanie za długo, bo gdybym faktycznie tego czasu nie miała, to w każdy wolny weekend i święto pisałabym opowiadanie.
Ale tak nie było.
Zauważyłam w czym tkwi problem- to wszystko mnie irytuje. Rozdziały napisane od ręki, które w moim mniemaniu są strasznie słabe. Spostrzegawcze oko od razu zauważy, że nie mam już chęci. Nie do samego pisania, bo raczej nie w tym rzecz. Chodzi o to jedno opowiadanie- te, które znajduje się na tym blogu.
Czuję do niego pewną niechęć. Tak jakbym chciała coś napisać, ale nie mogła, bo wiem, że to co tu napiszę, będzie strasznie drętwe. Po prostu nie potrafię stworzyć czegoś, co z góry skazane jest na moją samokrytykę.
Teraz przejdę do tej części, za którą pewnie większość z was mnie na stałe znienawidzi- podejrzewam, że tu chodzi o moją coraz większą niechęć do serialu. Szczerze przyznam, że cudem jest, gdy w ogóle z nudów przełączę na Violettę. Nie odbierajcie tego jako urazy- broń Boże. Ale ja nie jestem już w stanie go oglądać. Nazywajcie mnie kim chcecie.
W głowie mam czarną dziurę. Nie wiem co dalej mam z Tym robić. Najchętniej pozmieniałabym wszystkich bohaterów, imiona, tytuł, treść. Ale tak się nie da. Mam wobec was pewne zobowiązanie, i nie mogę sobie tak po prostu wszystkiego zmienić.
I tak- zdaję sobie sprawę, że pewnie wszystkich was już krew zalewa jak to czytanie. Chcecie mnie udusić? Proszę bardzo. Macie do tego liczne powody, a ja żadnego argumentu, by się obronić.
Nie mówię, że to koniec. Ale moje zamiary na pewno trochę się zwężą jeśli o ilość rozdziałów. Do kiedyś.
*Rozdział XI* Bez śladu (cz. II)
Stał całkowicie zjedzony przez osłupienie.
Nigdy dotąd nie był w stanie zauważyć człowieka, który byłby jednocześnie sfrustrowany, wściekły, smutny, ba, zrozpaczony zarazem. Nie musiał wiedzieć. Sam domyślił się, jak teraz właśnie musi wyglądać.
Nie wiedział co robić. Z tym wszystkim. Ze sobą. Chciał położyć się na ziemię, i turlać się tak długo, aż w końcu ktoś po niego przyjedzie i zamknie w odosobnieniu. Krzyczeć tak głośno, żeby cały świat go usłyszał. Płakać, aby tsunami łez zalało wszystko wszerz i wokół. Zamknąć oczy, zasnąć, i nigdy więcej się nie obudzić. Żeby ten koszmar zniknął. Żeby się w końcu skończył.
Chciał zrobić wszystkie te rzeczy naraz, lecz mimo najusilniejszych starań, potrafił tylko stać i milczeć.
Oparł się o ścianę obok niego, a czując, że nogi chcąc nie chcąc odmawiają mu posłuszeństwa, zsunął się wolno na ziemię i schował głowę w dłoniach.
-J-jak to zniknął?- wychrypiał nadal nie odwracając wzroku od podłogi.
-Po prostu. Powiedzmy, że zdezerterował.
-Po prostu? Wiesz, niezbyt mnie to śmieszy.
Poczuł, że przysiada obok niego. Miał mętlik w głowie. Tyle pytań narzucało mu się na myśl: Co dalej? Co z Violettą? Czy żyje? Jakie ma jeszcze szanse, że kiedykolwiek ją odnajdzie?
Potrząsnął głową. Westchnął żałośnie, po czym zaczął orientować się, że Lucy chyba go usłyszała. A może jednak nie?
-Słyszałam.- uprzedziła go szybko.
No tak. Ona zawsze wszystko słyszy. Tylko akurat nie te rzeczy, których on tak bardzo potrzebował. Upewnienia, że wszystko jest ok. Konkretnego planu działań, albo choćby wskazówek, którymi mógł się pokierować. Nawet na to nie mógł liczyć.
-Co będzie teraz?- zapytał.
-Nie wiem.
-Mhm, wyczerpująca odpowiedź.- parsknął.
-Adekwatna do sytuacji- sprostowała.
Miała rację. To, w czym oboje teraz siedzieli było rzeczywiście jedną wielką niewiadomą. Nie wiedzieli wciąż gdzie jest jego Vilu. Nie wiedzieli nawet gdzie jest gość, który mógł być nawet z tą sprawą niezwiązany. Zero wskazówek. Zero poszlak.
Zero, zero, zero...
Wiedział, że właśnie stało się to, co nieuniknione.
-Mam rozumieć, że kończymy współpracę, co?- zadał- w jego mniemaniu- pytanie retoryczne.
-Nie.
-Nie? Naprawdę nie rozumiesz, że to już koniec? Nie znajdziemy jej, niezależnie od tego, co byśmy zrobili!- syknął.
Uniosła jedną brew do góry.
-Straszny z ciebie fatalista. No, wstawaj i jedziemy dalej.- poklepała go po plecach i błyskawicznie ruszyła do przodu.
Zaskoczony jej niezwykle optymistyczną wypowiedzią, w końcu wynurzył głowę ze swoich ramion, jeszcze bardziej zdezorientowany, niż przedtem.
-Jeśli zaraz się nie ruszysz, to pojadę bez ciebie!- wykrzyknęła, będąc już w sporej odległości od niego.
Machinalnie zaczął obmacywać swoje kieszenie. Dość szybko zauważył, że brakuje w nich czegoś, co wcześniej tam włożył. Kojarząc fakty, szybko zerwał się na równe nogi.
-Hej! Ej! Czekaj! Oddaj. Mi. Kluczyki. Czekaj. Proszę!
Nigdy dotąd nie był w stanie zauważyć człowieka, który byłby jednocześnie sfrustrowany, wściekły, smutny, ba, zrozpaczony zarazem. Nie musiał wiedzieć. Sam domyślił się, jak teraz właśnie musi wyglądać.
Nie wiedział co robić. Z tym wszystkim. Ze sobą. Chciał położyć się na ziemię, i turlać się tak długo, aż w końcu ktoś po niego przyjedzie i zamknie w odosobnieniu. Krzyczeć tak głośno, żeby cały świat go usłyszał. Płakać, aby tsunami łez zalało wszystko wszerz i wokół. Zamknąć oczy, zasnąć, i nigdy więcej się nie obudzić. Żeby ten koszmar zniknął. Żeby się w końcu skończył.
Chciał zrobić wszystkie te rzeczy naraz, lecz mimo najusilniejszych starań, potrafił tylko stać i milczeć.
Oparł się o ścianę obok niego, a czując, że nogi chcąc nie chcąc odmawiają mu posłuszeństwa, zsunął się wolno na ziemię i schował głowę w dłoniach.
-J-jak to zniknął?- wychrypiał nadal nie odwracając wzroku od podłogi.
-Po prostu. Powiedzmy, że zdezerterował.
-Po prostu? Wiesz, niezbyt mnie to śmieszy.
Poczuł, że przysiada obok niego. Miał mętlik w głowie. Tyle pytań narzucało mu się na myśl: Co dalej? Co z Violettą? Czy żyje? Jakie ma jeszcze szanse, że kiedykolwiek ją odnajdzie?
Potrząsnął głową. Westchnął żałośnie, po czym zaczął orientować się, że Lucy chyba go usłyszała. A może jednak nie?
-Słyszałam.- uprzedziła go szybko.
No tak. Ona zawsze wszystko słyszy. Tylko akurat nie te rzeczy, których on tak bardzo potrzebował. Upewnienia, że wszystko jest ok. Konkretnego planu działań, albo choćby wskazówek, którymi mógł się pokierować. Nawet na to nie mógł liczyć.
-Co będzie teraz?- zapytał.
-Nie wiem.
-Mhm, wyczerpująca odpowiedź.- parsknął.
-Adekwatna do sytuacji- sprostowała.
Miała rację. To, w czym oboje teraz siedzieli było rzeczywiście jedną wielką niewiadomą. Nie wiedzieli wciąż gdzie jest jego Vilu. Nie wiedzieli nawet gdzie jest gość, który mógł być nawet z tą sprawą niezwiązany. Zero wskazówek. Zero poszlak.
Zero, zero, zero...
Wiedział, że właśnie stało się to, co nieuniknione.
-Mam rozumieć, że kończymy współpracę, co?- zadał- w jego mniemaniu- pytanie retoryczne.
-Nie.
-Nie? Naprawdę nie rozumiesz, że to już koniec? Nie znajdziemy jej, niezależnie od tego, co byśmy zrobili!- syknął.
Uniosła jedną brew do góry.
-Straszny z ciebie fatalista. No, wstawaj i jedziemy dalej.- poklepała go po plecach i błyskawicznie ruszyła do przodu.
Zaskoczony jej niezwykle optymistyczną wypowiedzią, w końcu wynurzył głowę ze swoich ramion, jeszcze bardziej zdezorientowany, niż przedtem.
-Jeśli zaraz się nie ruszysz, to pojadę bez ciebie!- wykrzyknęła, będąc już w sporej odległości od niego.
Machinalnie zaczął obmacywać swoje kieszenie. Dość szybko zauważył, że brakuje w nich czegoś, co wcześniej tam włożył. Kojarząc fakty, szybko zerwał się na równe nogi.
-Hej! Ej! Czekaj! Oddaj. Mi. Kluczyki. Czekaj. Proszę!
***
-Szybka jesteś...- powiedział zdyszany.
-Umiarkowanie szybka. To ty jesteś niewiarygodnie wolny jak na odkrywcę, nieprawdaż? Marco Polo, tak?
-Wsiadaj już do auta i jedziemy tam... gdziekolwiek to jest...
Mimo wydanego przerywanym z zadyszki rozkazem, to León wsiadł pierwszy do samochodu. Zauważywszy, że dziewczyna nadal stoi na dworze, odpalił auto, chcąc ją jakby pospieszyć.
Ale nie mógł jechać sam. Po niby co by zrobił bez jej towarzystwa? Wiedział, że działając incognito na pewno nie da sobie rady. I ona też to wiedziała.
W końcu, niby to od niechcenia, wcisnęła delikatnie klamkę i z przesadną galanterią wsiadła do auta.
-Ruszaj!- rozkazała.
-A to niby co miało być?- zapytał z zażenowaniem.
-Twoja narzeczona.
-Violetta? Ona taka nie jest.
-Oh, daj spokój... widziałam ją w telewizji.- jęknęła- te wszystkie... sztuczne uśmiechy, słodkie sukieneczki i ta cała mimika... błagam cię, nie mów mi, że tego nie widziałeś!- dodała z obrzydzeniem.
Całe stwierdzenie miało w sobie trochę racji. Ale Violetta nie była taka, nie aż tak przesłodzona. Była niezwykła. A to, co robiła w telewizji, było sprawą drugorzędną. Robiła to, co kazano jej robić. Zachowywała się tak, jak kazano jej się zachowywać. Taka była, i jest telewizja.
-Przesadzasz...- starał się być łagodnym. Jednakże cios, który wymierzyła dziewczyna był bolesny, i zarazem wymierzony prosto w sedno. A wszystko co pada tak bezpośrednio, utyka nie tylko w sercu, ale też w pamięci.
-Może. Nie znam jej, ale o telewizji mam wyrobione zdanie.
-Jak każdy.- w jego głosie słychać było wybaczający ton.- Gdzie jedziemy?- spytał po chwili.
-Przed siebie- wzruszyła tylko ramionami.
-Oczywiście...
Nastała cisza. Ich wspólne podróże nigdy nie były zbyt gadatliwe, jednak ta wyróżniała się spośród wszystkich. Cisza. Nic nawet nie zaszemrało. Jedynym dźwiękiem, który słyszeli był samochód.
Oboje myśleli. Być może o czymś, być może o niczym. Druga opcja wydawała się o wiele bardziej prawdopodobna, ponieważ żadne z nich- Ani León, ani Lucy- kompletnie nie wiedzieli co robić. Bardzo był ciekaw, kiedy dobre pomysły przychodzą do głowy. Może mózg musi wszystko dobrze zbuforować, żeby myśli się jakoś poskładały w jedną całość?
Ich myśli były teraz jak puzzle, w których ani jeden nie pasował do pozostałych.
-----------------------------------------------------------
Dobry wieczór wszystkim :D Obiecany rozdział pojawił się- z obiektywnego punktu widzenia- dość szybko. Można powiedzieć, że miałam idealny humor do pisania, ponieważ w moje ręce wpadł sobie "Intruz". Wpadł, i wypadł, bo już przeczytany. Muszę odskrobać sobie jakąś nową książkę ;//
Cóż, rozdział w sumie krotki, ale zważywszy na to, że był podzielony na dwie części... to chyba zrozumiałe, co nie?
Ah, jeszcze jedno :D Może pogramy sobie w grę "Prawda i Fałsz"? Od teraz, oficjalnie możecie mi zadawać pytania dotyczące bohaterów, opowiadania, fabuły... z tymże jeżeli będę wolała zachować pewne informacje dla siebie, to błagam, zrozumcie. Nie mogę przecież wszystkiego podawać na tacy, prawda czy fałsz?
Prawda.
Pozdrawiam, ściskam, całuję, i wykonuję inne serdeczne interakcje... Pa :-)
-Przed siebie- wzruszyła tylko ramionami.
-Oczywiście...
Nastała cisza. Ich wspólne podróże nigdy nie były zbyt gadatliwe, jednak ta wyróżniała się spośród wszystkich. Cisza. Nic nawet nie zaszemrało. Jedynym dźwiękiem, który słyszeli był samochód.
Oboje myśleli. Być może o czymś, być może o niczym. Druga opcja wydawała się o wiele bardziej prawdopodobna, ponieważ żadne z nich- Ani León, ani Lucy- kompletnie nie wiedzieli co robić. Bardzo był ciekaw, kiedy dobre pomysły przychodzą do głowy. Może mózg musi wszystko dobrze zbuforować, żeby myśli się jakoś poskładały w jedną całość?
Ich myśli były teraz jak puzzle, w których ani jeden nie pasował do pozostałych.
-----------------------------------------------------------
Dobry wieczór wszystkim :D Obiecany rozdział pojawił się- z obiektywnego punktu widzenia- dość szybko. Można powiedzieć, że miałam idealny humor do pisania, ponieważ w moje ręce wpadł sobie "Intruz". Wpadł, i wypadł, bo już przeczytany. Muszę odskrobać sobie jakąś nową książkę ;//
Cóż, rozdział w sumie krotki, ale zważywszy na to, że był podzielony na dwie części... to chyba zrozumiałe, co nie?
Ah, jeszcze jedno :D Może pogramy sobie w grę "Prawda i Fałsz"? Od teraz, oficjalnie możecie mi zadawać pytania dotyczące bohaterów, opowiadania, fabuły... z tymże jeżeli będę wolała zachować pewne informacje dla siebie, to błagam, zrozumcie. Nie mogę przecież wszystkiego podawać na tacy, prawda czy fałsz?
Prawda.
Pozdrawiam, ściskam, całuję, i wykonuję inne serdeczne interakcje... Pa :-)
*Rozdział XI*- Bez śladu (cz. I)
-Daleko jeszcze?- niecierpliwił się.
Ostatnie cztery godziny spędził za kierownicą, myśląc, że cel
znajduje się blisko, jak zapewniała go wcześniej Lucy.
Niestety,
jak się okazało rzekome „blisko” oddalało się znacznie od
dosłownego znaczenia tego słowa.
-Niedaleko- odpowiedziała.- Lepiej
patrz na drogę.
Oczywiście. Patrzeć na drogę, nawet
nie wiedząc gdzie konkretnie ma jechać. Czy mogłoby być
cudowniej? Podziwiał dziewczynę za jej oddanie do pracy, jednak
czasem naprawdę potrafiła go zdenerwować.
Nie wiedzieć czemu, kobiety zawsze go
irytowały.
Te wszystkie bezpodstawne fochy,
humory, zmiany zdania, no i przede wszystkim godziny sterczenia na
zakupach... nie rozumiał, po co to wszystko? Okej, jedna czy dwie
pary butów... ale Violetta miała ich aż piętnaście. Piętnaście.
Po co?- 'Bo tak'.
Ukradkiem spojrzał na obuwie Lucy.
Stary, poszarzały materiał, splątanych przydługim i poszarpanym
sznurowadłem był dla niego nie lada zaskoczeniem. Nosiła trampki,
których wierzchnia część delikatnie odchodziła już od podeszwy.
Oznaczało to mniej więcej tyle, że nie były ani nowe, ani
markowe.
Kompletnie nie zauważył, że go
obserwuje ze zdezorientowaną miną. Uniosła pytająco jedną brew.
-Możesz mi powiedzieć, co cię tak
intryguje w moich stopach, bo robi się trochę dziwnie?
-Nie stopach, raczej butach...-
zauważył.
-Oh, naprawdę, to wszystko
wyjaśnia...- wyrzuciła ręce do góry w geście zrezygnowania.
Bardzo długo zastanawiał się nad
sensowną odpowiedzią, chociaż wiedział, że taka nie istniała.
Musiał się pogodzić z tym, że wyszedł na idiotę. Kiedy już
miał zacząć się tłumaczyć, usłyszał jej głos.
-DOBRA, DOBRA! Nie chcesz, nie mów!-
przerwała mu z irytacją.
Pomyślał sobie, że jeśli wcześniej
był dla niej po prostu nudny, to teraz ma go za kompletnego dziwaka.
Ostatnia szansa na odrobinę szacunku- zmarnowana.
No cóż,
przynajmniej teraz choć trochę wyróżnia się od reszty.
Zza nudnego, ciągnącego się w
nieskończoność lasu powoli zaczęły wyłaniać się pojedyncze
budynki. Prawdopodobnie zajmowały je biedne rodziny, bądź też
uliczne gangi. Stwierdził tak na podstawie ich konstrukcji, ponieważ
domy nie sięgały nawet wysokości drzewa, były karłowate i
niezbyt starannie wyglądały.
Jeden spośród nich wyróżniał się
znacznie. Zbudowany został z topornych pustaków i cegieł,
pokrytych grubą warstwą tynku. Był o wiele większy od
pozostałych, jakby też przerastał je kilkakrotnie.
Kiedy ujrzał drut kolczasty otaczający
posesję, był pewien, że dotarli na miejsce.
-Zatrzymaj się tutaj.-wskazała palcem
małą ścieżkę prowadzącą w głąb ostatnich, wręcz symbolicznych znaków bujnej flory-
Tak dla bezpieczeństwa. Uwierz mi, nieraz się zdarzyło, że
dziabnęli komuś auto.-dodała.
Nie lubił spacerów na piechotę, a
zwłaszcza, kiedy musiał zostawić jakąś rzecz daleko. W tym
wypadku auto, w innym przykładowo telefon. Ale jeśli miałby wybierać między chwilowym pozostawieniem, a straceniem wydatku liczącego paręnaście tysięcy, to zdecydowanie ta pierwsza opcja bardziej przypadała mu do gustu.
Lucy jak z torpedy wystrzeliła do przodu, pozostawiając Leona kilkanaście metrów w tyle. Jak zwykle zamyślony pobiegł za nią, nie dając sobie żadnych złudzeń na to, że kiedykolwiek zacznie za nią nadążać.
Znaleźli się przy wielkiej, ba, ogromnej bramie, otoczonej grupą chuderlawych ochroniarzy. Nic dziwnego, że więźniowie nieraz wybierali się na spacer. Jeden z nich, najroślejszy i najbardziej oznakowany, z kamienną twarzą zapytał ich o tożsamość.
-Nazywam się Ursula Rodriguez, prowadzę śledztwo w sprawie Adama Henriquesa. A ten tu, to mój asystent... Marco.- powiedziała. Leon spojrzał na nią ukradkiem. Jeżeli skłamała, to widocznie wie co robi. Zresztą, komu chciałoby się teraz sprawdzić czy mówi prawdę? Sterczenie bezczynnie jest i tak strasznie wykańczające.
-Ursula Rozdriguez, i Marco... Marco jaki?- zapytał ze znudzeniem jeden ze strażników.
-Marco... Marco Polo!- odchrząknął Leon. Nie musiał patrzeć na Lucy, żeby wiedzieć, iż wściekłość ją zżera, i przy najbliższej okazji, będzie chciała go zabić.
Strażnik podrapał się po głowie. Ręce chłopaka robiły się mokre od potu, na myśl o tym, że domyślił się podstępu. Bo jeśli nie dostaną się do więzienia, to gdzie mają szukać?
-Marco Polo... Hmm, to brzmi znajomo. Zgoda, możecie wejść.
Wielkie wrota otworzyły się kilka centymetrów przed nimi. Przez myśl mu przeszło, że może są specjalnie wymierzone, że autorzy projektu od razu dokładnie przemyśleli, gdzie w danym momencie ktoś będzie stać, i że brama znajdzie się pod idealnym kątem... Ale mogło być też tak, że stanęli w całkowicie przypadkowym i niezbyt przemyślanym miejscu, co wydawało mu się bardziej prawdopodobne.
Kiedy znaleźli się w znacznej odległości od ludzi, Lucy znalazła swoje wyładowanie na Leonie:
-Marco Polo?!- warknęła- Masz szczęście, Verdas. Masz cholerne szczęście!
Uśmiechnął się. Lubił patrzeć jak się wścieka. Zachichotał cicho, czego natychmiast pożałował, bo na jego twarzy znalazła się silna dłoń dziewczyny. Z całym impetem uderzyła go w twarz.
-Dobra już, dobra- jęknął.- Po prostu... trzymajmy się planu, i nie okazujmy
sobie zbędnej agresji..
-Oh, my cały czas trzymamy się planu, o to się nie martw. Wielka szkoda tylko, że ktoś ciągle próbuje go zrujnować!- wrzasnęła.
-Ochłoń...- starał się ją uspokoić, zdając sobie sprawę, że zwróciła na nich wystarczająco dużo uwagi ze strony personelu.
-Sam ochłoń, i... i... i daj mi spokój!- odwróciła się na pięcie.
A więc foch. Pierwszy, i prawdopodobnie nie ostatni z jej strony. Zrozumiał, że nieco przeliczył się z ocenianiem Lucy. To nie tylko doskonały wspólnik, ale też dziewczyna. A każda dziewczyna miewa humory, niezależnie od charakteru.
A niech to szlag z kobietami...
Znaleźli się w obszernym korytarzu, wzdłuż którego porozmieszczane zostały cele. Uspokojona już nieco Lucy, zaczęła go wtajemniczać w plan. Wyglądało to mniej więcej tak, że kiedy ona pójdzie poszukać swojego informatora, on musi odwrócić jak najmniej podejrzanie uwagę wszystkich przechodzących obok osób tak, aby nikt nie zorientował się, że coś jest nie halo, a ona mogła bezpiecznie otrzymać informacje o numerze celi przestępcy, który może wiedzieć dużo o porwaniu Violetty.
W ten sposób będą o parę kroków do przodu, nie ponosząc żadnych strat.
Chwilę później przystąpili do realizacji swojego konceptu. Leon stał na straży wyczekując dziewczyny i odwracając uwagę wszystkich, którzy akurat szli w jej stronę. Szło mu całkiem nieźle, zważywszy na to, że liczba osób, które chciały iść akurat tamtędy nie była zbyt duża, ani tym bardziej na tyle inteligentna, aby domyślić się czegokolwiek.
Najmniejszy błąd oznaczał klęskę.
Przez pół godziny korytarzem nie przeszła ani jedna osoba. Dochodziła godzina osiemnasta, więc w sumie nic dziwnego. O tej porze nikomu nie chciało się szlajać po ciemnych i niosących za sobą mroczne tajemnice więzieniach.
Zmartwiło go jednak to, że i Lucy nigdzie nie było. Czyżby go zostawiła? A może uknuła sobie to od początku do końca, że po prostu zrobi mu nadzieje i zostawi samego sobie? Nic o niej nie wiedział. W każdej chwili mogło się okazać, że Lucy jest zwykłą manipulantką.
Bał się, że za bardzo jej zaufał.
W końcu z egipskich ciemności wystąpiła kobieca, wysportowana sylwetka. Oczy miała jak zwykle błękitne, jednak brak im było blasku. Brak było uśmiechu. Brak było tajemnic. Wiedział, że nie ma dobrych wieści.
-I co?- zapytał.
-Wygląda na to, że mamy problem.
-To znaczy?
-Według mojego informatora, Juan Torres zbiegł z więzienia jakieś dwa-trzy tygodnie temu.
-----------------------------------------------------------------------
Witam wszystkich, po bardzo, bardzo, bardzo dłuugiej przerwie! Tsa, niestety obawiam się, że wymagałam od was zbyt dużo. Ciągle czekałam na te upragnione 10 komentarzy, że aż zapomniałam o przyjemności z pisania. Więc, postanowiłam zdjąć z tego bloga limity, i pisać, pisać, pisać. Rozdziały teraz na pewno będą pojawiać się częściej.
Co do tego rozdziału... postanowiłam podzielić go na dwie części, żeby nie był zbyt długi. Od razu zaznaczam, że będzie on całkowicie stworzony z perspektywy Lucy i Leona. Taki tam wyjątek od reguły.
No cóż... jeszcze raz przepraszam za długi czas oczekiwania, i do zobaczenia niebawem! :**
PS: Co myślicie o muzyce? Czy wg. was pasuje, czy może nie? Liczę na opinie :D
Lucy jak z torpedy wystrzeliła do przodu, pozostawiając Leona kilkanaście metrów w tyle. Jak zwykle zamyślony pobiegł za nią, nie dając sobie żadnych złudzeń na to, że kiedykolwiek zacznie za nią nadążać.
Znaleźli się przy wielkiej, ba, ogromnej bramie, otoczonej grupą chuderlawych ochroniarzy. Nic dziwnego, że więźniowie nieraz wybierali się na spacer. Jeden z nich, najroślejszy i najbardziej oznakowany, z kamienną twarzą zapytał ich o tożsamość.
-Nazywam się Ursula Rodriguez, prowadzę śledztwo w sprawie Adama Henriquesa. A ten tu, to mój asystent... Marco.- powiedziała. Leon spojrzał na nią ukradkiem. Jeżeli skłamała, to widocznie wie co robi. Zresztą, komu chciałoby się teraz sprawdzić czy mówi prawdę? Sterczenie bezczynnie jest i tak strasznie wykańczające.
-Ursula Rozdriguez, i Marco... Marco jaki?- zapytał ze znudzeniem jeden ze strażników.
-Marco... Marco Polo!- odchrząknął Leon. Nie musiał patrzeć na Lucy, żeby wiedzieć, iż wściekłość ją zżera, i przy najbliższej okazji, będzie chciała go zabić.
Strażnik podrapał się po głowie. Ręce chłopaka robiły się mokre od potu, na myśl o tym, że domyślił się podstępu. Bo jeśli nie dostaną się do więzienia, to gdzie mają szukać?
-Marco Polo... Hmm, to brzmi znajomo. Zgoda, możecie wejść.
Wielkie wrota otworzyły się kilka centymetrów przed nimi. Przez myśl mu przeszło, że może są specjalnie wymierzone, że autorzy projektu od razu dokładnie przemyśleli, gdzie w danym momencie ktoś będzie stać, i że brama znajdzie się pod idealnym kątem... Ale mogło być też tak, że stanęli w całkowicie przypadkowym i niezbyt przemyślanym miejscu, co wydawało mu się bardziej prawdopodobne.
Kiedy znaleźli się w znacznej odległości od ludzi, Lucy znalazła swoje wyładowanie na Leonie:
-Marco Polo?!- warknęła- Masz szczęście, Verdas. Masz cholerne szczęście!
Uśmiechnął się. Lubił patrzeć jak się wścieka. Zachichotał cicho, czego natychmiast pożałował, bo na jego twarzy znalazła się silna dłoń dziewczyny. Z całym impetem uderzyła go w twarz.
-Dobra już, dobra- jęknął.- Po prostu... trzymajmy się planu, i nie okazujmy
sobie zbędnej agresji..
-Oh, my cały czas trzymamy się planu, o to się nie martw. Wielka szkoda tylko, że ktoś ciągle próbuje go zrujnować!- wrzasnęła.
-Ochłoń...- starał się ją uspokoić, zdając sobie sprawę, że zwróciła na nich wystarczająco dużo uwagi ze strony personelu.
-Sam ochłoń, i... i... i daj mi spokój!- odwróciła się na pięcie.
A więc foch. Pierwszy, i prawdopodobnie nie ostatni z jej strony. Zrozumiał, że nieco przeliczył się z ocenianiem Lucy. To nie tylko doskonały wspólnik, ale też dziewczyna. A każda dziewczyna miewa humory, niezależnie od charakteru.
A niech to szlag z kobietami...
Znaleźli się w obszernym korytarzu, wzdłuż którego porozmieszczane zostały cele. Uspokojona już nieco Lucy, zaczęła go wtajemniczać w plan. Wyglądało to mniej więcej tak, że kiedy ona pójdzie poszukać swojego informatora, on musi odwrócić jak najmniej podejrzanie uwagę wszystkich przechodzących obok osób tak, aby nikt nie zorientował się, że coś jest nie halo, a ona mogła bezpiecznie otrzymać informacje o numerze celi przestępcy, który może wiedzieć dużo o porwaniu Violetty.
W ten sposób będą o parę kroków do przodu, nie ponosząc żadnych strat.
Chwilę później przystąpili do realizacji swojego konceptu. Leon stał na straży wyczekując dziewczyny i odwracając uwagę wszystkich, którzy akurat szli w jej stronę. Szło mu całkiem nieźle, zważywszy na to, że liczba osób, które chciały iść akurat tamtędy nie była zbyt duża, ani tym bardziej na tyle inteligentna, aby domyślić się czegokolwiek.
Najmniejszy błąd oznaczał klęskę.
Przez pół godziny korytarzem nie przeszła ani jedna osoba. Dochodziła godzina osiemnasta, więc w sumie nic dziwnego. O tej porze nikomu nie chciało się szlajać po ciemnych i niosących za sobą mroczne tajemnice więzieniach.
Zmartwiło go jednak to, że i Lucy nigdzie nie było. Czyżby go zostawiła? A może uknuła sobie to od początku do końca, że po prostu zrobi mu nadzieje i zostawi samego sobie? Nic o niej nie wiedział. W każdej chwili mogło się okazać, że Lucy jest zwykłą manipulantką.
Bał się, że za bardzo jej zaufał.
W końcu z egipskich ciemności wystąpiła kobieca, wysportowana sylwetka. Oczy miała jak zwykle błękitne, jednak brak im było blasku. Brak było uśmiechu. Brak było tajemnic. Wiedział, że nie ma dobrych wieści.
-I co?- zapytał.
-Wygląda na to, że mamy problem.
-To znaczy?
-Według mojego informatora, Juan Torres zbiegł z więzienia jakieś dwa-trzy tygodnie temu.
-----------------------------------------------------------------------
Witam wszystkich, po bardzo, bardzo, bardzo dłuugiej przerwie! Tsa, niestety obawiam się, że wymagałam od was zbyt dużo. Ciągle czekałam na te upragnione 10 komentarzy, że aż zapomniałam o przyjemności z pisania. Więc, postanowiłam zdjąć z tego bloga limity, i pisać, pisać, pisać. Rozdziały teraz na pewno będą pojawiać się częściej.
Co do tego rozdziału... postanowiłam podzielić go na dwie części, żeby nie był zbyt długi. Od razu zaznaczam, że będzie on całkowicie stworzony z perspektywy Lucy i Leona. Taki tam wyjątek od reguły.
No cóż... jeszcze raz przepraszam za długi czas oczekiwania, i do zobaczenia niebawem! :**
PS: Co myślicie o muzyce? Czy wg. was pasuje, czy może nie? Liczę na opinie :D
Subskrybuj:
Posty (Atom)