*Rozdział XI*- Bez śladu (cz. I)

     -Daleko jeszcze?- niecierpliwił się. Ostatnie cztery godziny spędził za kierownicą, myśląc, że cel znajduje się blisko, jak zapewniała go wcześniej Lucy. 
     Niestety, jak się okazało rzekome „blisko” oddalało się znacznie od dosłownego znaczenia tego słowa.
     -Niedaleko- odpowiedziała.- Lepiej patrz na drogę.
     Oczywiście. Patrzeć na drogę, nawet nie wiedząc gdzie konkretnie ma jechać. Czy mogłoby być cudowniej? Podziwiał dziewczynę za jej oddanie do pracy, jednak czasem naprawdę potrafiła go zdenerwować.
     Nie wiedzieć czemu, kobiety zawsze go irytowały.
     Te wszystkie bezpodstawne fochy, humory, zmiany zdania, no i przede wszystkim godziny sterczenia na zakupach... nie rozumiał, po co to wszystko? Okej, jedna czy dwie pary butów... ale Violetta miała ich aż piętnaście. Piętnaście. Po co?- 'Bo tak'.
     Ukradkiem spojrzał na obuwie Lucy. Stary, poszarzały materiał, splątanych przydługim i poszarpanym sznurowadłem był dla niego nie lada zaskoczeniem. Nosiła trampki, których wierzchnia część delikatnie odchodziła już od podeszwy. Oznaczało to mniej więcej tyle, że nie były ani nowe, ani markowe.
     Kompletnie nie zauważył, że go obserwuje ze zdezorientowaną miną. Uniosła pytająco jedną brew.
     -Możesz mi powiedzieć, co cię tak intryguje w moich stopach, bo robi się trochę dziwnie?
     -Nie stopach, raczej butach...- zauważył.
     -Oh, naprawdę, to wszystko wyjaśnia...- wyrzuciła ręce do góry w geście zrezygnowania.
     Bardzo długo zastanawiał się nad sensowną odpowiedzią, chociaż wiedział, że taka nie istniała. Musiał się pogodzić z tym, że wyszedł na idiotę. Kiedy już miał zacząć się tłumaczyć, usłyszał jej głos.
     -DOBRA, DOBRA! Nie chcesz, nie mów!- przerwała mu z irytacją.
    Pomyślał sobie, że jeśli wcześniej był dla niej po prostu nudny, to teraz ma go za kompletnego dziwaka. Ostatnia szansa na odrobinę szacunku- zmarnowana. 
    No cóż, przynajmniej teraz choć trochę wyróżnia się od reszty.
    Zza nudnego, ciągnącego się w nieskończoność lasu powoli zaczęły wyłaniać się pojedyncze budynki. Prawdopodobnie zajmowały je biedne rodziny, bądź też uliczne gangi. Stwierdził tak na podstawie ich konstrukcji, ponieważ domy nie sięgały nawet wysokości drzewa, były karłowate i niezbyt starannie wyglądały.
Jeden spośród nich wyróżniał się znacznie. Zbudowany został z topornych pustaków i cegieł, pokrytych grubą warstwą tynku. Był o wiele większy od pozostałych, jakby też przerastał je kilkakrotnie.
    Kiedy ujrzał drut kolczasty otaczający posesję, był pewien, że dotarli na miejsce.
    -Zatrzymaj się tutaj.-wskazała palcem małą ścieżkę prowadzącą w głąb ostatnich, wręcz symbolicznych znaków bujnej flory- Tak dla bezpieczeństwa. Uwierz mi, nieraz się zdarzyło, że dziabnęli komuś auto.-dodała.
    Nie lubił spacerów na piechotę, a zwłaszcza, kiedy musiał zostawić jakąś rzecz daleko. W tym wypadku auto, w innym przykładowo telefon. Ale jeśli miałby wybierać między chwilowym pozostawieniem, a straceniem wydatku liczącego paręnaście tysięcy, to zdecydowanie ta pierwsza opcja bardziej przypadała mu do gustu.
    Lucy jak z torpedy wystrzeliła do przodu, pozostawiając Leona kilkanaście metrów w tyle. Jak zwykle zamyślony pobiegł za nią, nie dając sobie żadnych złudzeń na to, że kiedykolwiek zacznie za nią nadążać.
    Znaleźli się przy wielkiej, ba, ogromnej bramie, otoczonej grupą chuderlawych ochroniarzy. Nic dziwnego, że więźniowie nieraz wybierali się na spacer. Jeden z nich, najroślejszy i najbardziej oznakowany, z kamienną twarzą zapytał ich o tożsamość.
    -Nazywam się Ursula Rodriguez, prowadzę śledztwo w sprawie Adama Henriquesa. A ten tu, to mój asystent... Marco.- powiedziała. Leon spojrzał na nią ukradkiem. Jeżeli skłamała, to widocznie wie co robi. Zresztą, komu chciałoby się teraz sprawdzić czy mówi prawdę? Sterczenie bezczynnie jest i tak strasznie wykańczające.
    -Ursula Rozdriguez, i Marco... Marco jaki?- zapytał ze znudzeniem jeden ze strażników.
    -Marco... Marco Polo!- odchrząknął Leon. Nie musiał patrzeć na Lucy, żeby wiedzieć, iż wściekłość ją zżera, i przy najbliższej okazji, będzie chciała go zabić.
    Strażnik podrapał się po głowie. Ręce chłopaka robiły się mokre od potu, na myśl o tym, że domyślił się podstępu. Bo jeśli nie dostaną się do więzienia, to gdzie mają szukać?
    -Marco Polo... Hmm, to brzmi znajomo. Zgoda, możecie wejść.
    Wielkie wrota otworzyły się kilka centymetrów przed nimi. Przez myśl mu przeszło, że może są specjalnie wymierzone, że autorzy projektu od razu dokładnie przemyśleli, gdzie w danym momencie ktoś będzie stać, i że brama znajdzie się pod idealnym kątem... Ale mogło być też tak, że stanęli w całkowicie przypadkowym i niezbyt przemyślanym miejscu, co wydawało mu się bardziej prawdopodobne.
    Kiedy znaleźli się w znacznej odległości od ludzi, Lucy znalazła swoje wyładowanie na Leonie:
    -Marco Polo?!- warknęła- Masz szczęście, Verdas. Masz cholerne szczęście!
    Uśmiechnął się. Lubił patrzeć jak się wścieka. Zachichotał cicho, czego natychmiast pożałował, bo na jego twarzy znalazła się silna dłoń dziewczyny. Z całym impetem uderzyła go w twarz.
   -Dobra już, dobra- jęknął.- Po prostu... trzymajmy się planu, i nie okazujmy
sobie zbędnej agresji..
   -Oh, my cały czas trzymamy się planu, o to się nie martw. Wielka szkoda tylko, że ktoś ciągle próbuje go zrujnować!- wrzasnęła.
   -Ochłoń...- starał się ją uspokoić, zdając sobie sprawę, że zwróciła na nich wystarczająco dużo uwagi ze strony personelu.
   -Sam ochłoń, i... i... i daj mi spokój!- odwróciła się na pięcie.
   A więc foch. Pierwszy, i prawdopodobnie nie ostatni z jej strony. Zrozumiał, że nieco przeliczył się z ocenianiem Lucy. To nie tylko doskonały wspólnik, ale też dziewczyna. A każda dziewczyna miewa humory, niezależnie od charakteru.
   A niech to szlag z kobietami...
   Znaleźli się w obszernym korytarzu, wzdłuż którego porozmieszczane zostały cele. Uspokojona już nieco Lucy, zaczęła go wtajemniczać w plan. Wyglądało to mniej więcej tak, że kiedy ona pójdzie poszukać swojego informatora, on musi odwrócić jak najmniej podejrzanie uwagę wszystkich przechodzących obok osób tak, aby nikt nie zorientował się, że coś jest nie halo, a ona mogła bezpiecznie otrzymać informacje o numerze celi przestępcy, który może wiedzieć dużo o porwaniu Violetty.
  W ten sposób będą o parę kroków do przodu, nie ponosząc żadnych strat. 
  Chwilę później przystąpili do realizacji swojego konceptu. Leon stał na straży wyczekując dziewczyny i odwracając uwagę wszystkich, którzy akurat szli w jej stronę. Szło mu całkiem nieźle, zważywszy na to, że liczba osób, które chciały iść akurat tamtędy nie była zbyt duża, ani tym bardziej na tyle inteligentna, aby domyślić się czegokolwiek.
   Najmniejszy błąd oznaczał klęskę.
   Przez pół godziny korytarzem nie przeszła ani jedna osoba. Dochodziła godzina osiemnasta, więc w sumie nic dziwnego. O tej porze nikomu nie chciało się szlajać po ciemnych i niosących za sobą mroczne tajemnice więzieniach.
   Zmartwiło go jednak to, że i Lucy nigdzie nie było. Czyżby go zostawiła? A może uknuła sobie to od początku do końca, że po prostu zrobi mu nadzieje i zostawi samego sobie? Nic o niej nie wiedział. W każdej chwili mogło się okazać, że Lucy jest zwykłą manipulantką.
   Bał się, że za bardzo jej zaufał.
   W końcu z egipskich ciemności wystąpiła kobieca, wysportowana sylwetka. Oczy miała jak zwykle błękitne, jednak brak im było blasku. Brak było uśmiechu. Brak było tajemnic. Wiedział, że nie ma dobrych wieści.
   -I co?- zapytał.
   -Wygląda na to, że mamy problem.
   -To znaczy?
   -Według mojego informatora, Juan Torres zbiegł z więzienia jakieś dwa-trzy tygodnie temu.

-----------------------------------------------------------------------
    Witam wszystkich, po bardzo, bardzo, bardzo dłuugiej przerwie! Tsa, niestety obawiam się, że wymagałam od was zbyt dużo. Ciągle czekałam na te upragnione 10 komentarzy, że aż zapomniałam o przyjemności z pisania. Więc, postanowiłam zdjąć z tego bloga limity, i pisać, pisać, pisać. Rozdziały teraz na pewno będą pojawiać się częściej.
    Co do tego rozdziału... postanowiłam podzielić go na dwie części, żeby nie był zbyt długi. Od razu zaznaczam, że będzie on całkowicie stworzony z perspektywy Lucy i Leona. Taki tam wyjątek od reguły.
    No cóż... jeszcze raz przepraszam za długi czas oczekiwania, i do zobaczenia niebawem! :**

PS: Co myślicie o muzyce? Czy wg. was pasuje, czy może nie? Liczę na opinie :D
 
   

3 komentarze:

  1. Ojej*o*. XI rozdział<3. Lecę czytać i za sekundkę wracam:*
    ~Vanill

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Matko, przepraszam, że tak późno, ale wygonili mnie z komputera;(. Jednakże już jestem i komentuję ten wspaniały rozdział:*.

      Nie musisz przepraszać za swoją nieobecność. Według mnie, jak najbardziej zasłużyłaś na te 10 komentarzy i ogromnie się zawiodłam, że było ich tylko 9:(. Cieszę się jednak, iż postanowiłaś dalej pisać, bo wychodzi Ci to naprawdę mistrzowsko<3. Udowodniłaś to tym rozdziałem. Po raz kolejny ukazujesz w nim prawdę, która tak bardzo sobie cenię. Nie dodajesz nic na siłę co również jest mocną stroną Twojego opowiadania. Cieszę się, że postanowiłaś cały ten rozdział poświęcić Leónowi i Lucy, bo naprawdę ich lubię i możliwość przeczytania rozdziału tylko ich oczami, ogromnie mi pasuje:*. Przejdę jednak do treści;).

      Prawdą jest to, że większość kobiet ma dwadzieścia lub więcej par butów. Nawet jak idą po torebkę - kupią buty. Przyznaję się bez bicia, że ja też tak czasami robię!XD. To taka nasza 'cecha rozpoznawcza'. Lubię jednak dziewczyny takie, jak Lucy. Które mogą chodzić dwa lata w trampkach kupionych na wyprzedaży, i które im nie przeszkadzają. Wbrew pozorom to bardzo pozytywna cecha charakteru. Świadczy o tym, że dana osoba nie jest płytka. Dlatego też tą niby błahostką, Lucy zarobiła u mnie dużego plusa:D.

      Nie muszę chyba pisać, że rozwaliłaś mnie tym Marco PoloxD. A ci ochroniarze są na serio nieogarnięcixD. Nie znają sławnego podróżnika, ale pomińmy ich i ich IQ, a przejdźmy do jeszcze bardziej ciekawszych rzeczy;).

      León- strażnik. Miał naprawdę trudne zadanie, ale mu sprostał. Trochę gorzej, że Juan zbiegł z więzienia. Utrudni to trochę sprawę, mam jednak nadzieję, że Violetta się znajdzie. Może i nie znoszę jej w serialu, ale polubiłam ją w Twoim opowiadaniu.

      Wiesz o czym powinnam jeszcze wspomnieć? O tym, iż idealnie dobierasz słowa. Perfekcyjnie opisujesz każdą sytuację i można poczuć stęchły zapach więzienia, usłyszeć szumiące drzewa oraz zobaczyć niekończącą się drogę. Dodatkowo wybrałaś sobie bardzo oryginalny temat. Nie lecisz po oklepanych motywach typu: Violetta przylatuje do Buenos Aires, wpada na Leóna i już w następnym rozdziale są parą, bo od razu trafiła ich strzała Amora. Nie! Ty idziesz swoją własną drogą, pozostawiasz nas w niepewności co do pary. Skąd możemy wiedzieć, że to opowiadanie nie skończy się ślubem Lucy i Leóna? No właśnie! Strasznie cenię sobie Twój talent do pisania oraz oryginalny temat, o którym piszesz<3.

      Muzyka idealnie oddaje charakter Twojego bloga. Każda znajduje swoje odbicie w treści<3. Masz naprawdę znakomity gust;).

      To tyle z mojej strony. Życzę Ci mnóstwo weny na napisanie drugiej części:*. Oraz kilkunastu komentarzy!<3.
      ~Vanill

      Usuń
  2. Brak mi słów *.*
    Kiedy w końcu Leon odnajdzie Violę?

    OdpowiedzUsuń