INFO

   Tak, em... cześć. Wybaczcie za ten marny wstęp, ale, no cóż... jestem słaba w pisaniu rozpoczęć. W każdym razie mam wam coś bardzo ważnego do powiedzenia, co pewnie większość z was zasmuci. Postaram się streszczać.
  
   No więc ostatnio pewnie zauważyliście, że bardzo, bardzo (bardzo, bardzo...) rzadko dodaje rozdziały. Dotychczas myślałam, że to po prostu z braku czasu, rozumiecie- szkoła i tym podobne. Ale to trwało zdecydowanie za długo, bo gdybym faktycznie tego czasu nie miała, to w każdy wolny weekend i święto pisałabym opowiadanie.
   Ale tak nie było.

   Zauważyłam w czym tkwi problem- to wszystko mnie irytuje. Rozdziały napisane od ręki, które w moim mniemaniu są strasznie słabe. Spostrzegawcze oko od razu zauważy, że nie mam już chęci. Nie do samego pisania, bo raczej nie w tym rzecz. Chodzi o to jedno opowiadanie- te, które znajduje się na tym blogu.

   Czuję do niego pewną niechęć. Tak jakbym chciała coś napisać, ale nie mogła, bo wiem, że to co tu napiszę, będzie strasznie drętwe. Po prostu nie potrafię stworzyć czegoś, co z góry skazane jest na moją samokrytykę.

   Teraz przejdę do tej części, za którą pewnie większość z was mnie na stałe znienawidzi- podejrzewam, że tu chodzi o moją coraz większą niechęć do serialu. Szczerze przyznam, że cudem jest, gdy w ogóle z nudów przełączę na Violettę. Nie odbierajcie tego jako urazy- broń Boże. Ale ja nie jestem już w stanie go oglądać. Nazywajcie mnie kim chcecie.
  
   W głowie mam czarną dziurę. Nie wiem co dalej mam z Tym robić. Najchętniej pozmieniałabym wszystkich bohaterów, imiona, tytuł, treść. Ale tak się nie da. Mam wobec was pewne zobowiązanie, i nie mogę sobie tak po prostu wszystkiego zmienić.

   I tak- zdaję sobie sprawę, że pewnie wszystkich was już krew zalewa jak to czytanie. Chcecie mnie udusić? Proszę bardzo. Macie do tego liczne powody, a ja żadnego argumentu, by się obronić.

   Nie mówię, że to koniec. Ale moje zamiary na pewno trochę się zwężą jeśli o ilość rozdziałów. Do kiedyś.

*Rozdział XI* Bez śladu (cz. II)

    Stał całkowicie zjedzony przez osłupienie.
    Nigdy dotąd nie był w stanie zauważyć człowieka, który byłby jednocześnie sfrustrowany, wściekły, smutny, ba, zrozpaczony zarazem. Nie musiał wiedzieć. Sam domyślił się, jak teraz właśnie musi wyglądać.
    Nie wiedział co robić. Z tym wszystkim. Ze sobą. Chciał położyć się na ziemię, i turlać się tak długo, aż w końcu ktoś po niego przyjedzie i zamknie w odosobnieniu. Krzyczeć tak głośno, żeby cały świat go usłyszał. Płakać, aby tsunami łez zalało wszystko wszerz i wokół. Zamknąć oczy, zasnąć, i nigdy więcej się nie obudzić. Żeby ten koszmar zniknął. Żeby się w końcu skończył.
    Chciał zrobić wszystkie te rzeczy naraz, lecz mimo najusilniejszych starań, potrafił tylko stać i milczeć.
    Oparł się o ścianę obok niego, a czując, że nogi chcąc nie chcąc odmawiają mu posłuszeństwa, zsunął się wolno na ziemię i schował głowę w dłoniach.
    -J-jak to zniknął?- wychrypiał nadal nie odwracając wzroku od podłogi.
    -Po prostu. Powiedzmy, że zdezerterował.
    -Po prostu? Wiesz, niezbyt mnie to śmieszy.
    Poczuł, że przysiada obok niego. Miał mętlik w głowie. Tyle pytań narzucało mu się na myśl: Co dalej? Co z Violettą? Czy żyje? Jakie ma jeszcze szanse, że kiedykolwiek ją odnajdzie?
    Potrząsnął głową. Westchnął żałośnie, po czym zaczął orientować się, że  Lucy chyba go usłyszała. A może jednak nie?
    -Słyszałam.- uprzedziła go szybko.
    No tak. Ona zawsze wszystko słyszy. Tylko akurat nie te rzeczy, których on tak bardzo potrzebował. Upewnienia, że wszystko jest ok. Konkretnego planu działań, albo choćby wskazówek, którymi mógł się pokierować. Nawet na to nie mógł liczyć.
    -Co będzie teraz?- zapytał.
    -Nie wiem.
    -Mhm, wyczerpująca odpowiedź.- parsknął.
    -Adekwatna do sytuacji- sprostowała.
    Miała rację. To, w czym oboje teraz siedzieli było rzeczywiście jedną wielką niewiadomą. Nie wiedzieli wciąż gdzie jest jego Vilu. Nie wiedzieli nawet gdzie jest gość, który mógł być nawet z tą sprawą niezwiązany. Zero wskazówek. Zero poszlak.
    Zero, zero, zero...
    Wiedział, że właśnie stało się to, co nieuniknione.
    -Mam rozumieć, że kończymy współpracę, co?- zadał- w jego mniemaniu- pytanie retoryczne.
    -Nie.
    -Nie? Naprawdę nie rozumiesz, że to już koniec? Nie znajdziemy jej, niezależnie od tego, co byśmy zrobili!- syknął.
    Uniosła jedną brew do góry.
    -Straszny z ciebie fatalista. No, wstawaj i jedziemy dalej.- poklepała go po plecach i błyskawicznie ruszyła do przodu.
    Zaskoczony jej niezwykle optymistyczną wypowiedzią, w końcu wynurzył głowę ze swoich ramion, jeszcze bardziej zdezorientowany, niż przedtem.
    -Jeśli zaraz się nie ruszysz, to pojadę bez ciebie!- wykrzyknęła, będąc już w sporej odległości od niego.
    Machinalnie zaczął obmacywać swoje kieszenie. Dość szybko zauważył, że brakuje w nich czegoś, co wcześniej tam włożył. Kojarząc fakty, szybko zerwał się na równe nogi.
    -Hej! Ej! Czekaj! Oddaj. Mi. Kluczyki. Czekaj. Proszę!

***

    -Szybka jesteś...- powiedział zdyszany.
    -Umiarkowanie szybka. To ty jesteś niewiarygodnie wolny jak na odkrywcę, nieprawdaż? Marco Polo, tak?
    -Wsiadaj już do auta i jedziemy tam... gdziekolwiek to jest...
    Mimo wydanego przerywanym z zadyszki rozkazem, to León wsiadł pierwszy do samochodu. Zauważywszy, że dziewczyna nadal stoi na dworze, odpalił auto, chcąc ją jakby pospieszyć.
    Ale nie mógł jechać sam. Po niby co by zrobił bez jej towarzystwa? Wiedział, że działając incognito na pewno nie da sobie rady. I ona też to wiedziała. 
    W końcu, niby to od niechcenia, wcisnęła delikatnie klamkę i z przesadną galanterią wsiadła do auta.
    -Ruszaj!- rozkazała.
    -A to niby co miało być?- zapytał z zażenowaniem.
    -Twoja narzeczona.
    -Violetta? Ona taka nie jest.
    -Oh, daj spokój... widziałam ją w telewizji.- jęknęła- te wszystkie... sztuczne uśmiechy, słodkie sukieneczki i ta cała mimika... błagam cię, nie mów mi, że tego nie widziałeś!- dodała z obrzydzeniem.
    Całe stwierdzenie miało w sobie trochę racji. Ale Violetta nie była taka, nie aż tak przesłodzona. Była niezwykła. A to, co robiła w telewizji, było sprawą drugorzędną. Robiła to, co kazano jej robić. Zachowywała się tak, jak kazano jej się zachowywać. Taka była, i jest telewizja.
    -Przesadzasz...- starał się być łagodnym. Jednakże cios, który wymierzyła dziewczyna był bolesny, i zarazem wymierzony prosto w sedno. A wszystko co pada tak bezpośrednio, utyka nie tylko w sercu, ale też w pamięci.
    -Może. Nie znam jej, ale o telewizji mam wyrobione zdanie.
    -Jak każdy.- w jego głosie słychać było wybaczający ton.- Gdzie jedziemy?- spytał po chwili.
    -Przed siebie- wzruszyła tylko ramionami.
    -Oczywiście...
    Nastała cisza. Ich wspólne podróże nigdy nie były zbyt gadatliwe, jednak ta wyróżniała się spośród wszystkich. Cisza. Nic nawet nie zaszemrało. Jedynym dźwiękiem, który słyszeli był samochód.
    Oboje myśleli. Być może o czymś, być może o niczym. Druga opcja wydawała się o wiele bardziej prawdopodobna, ponieważ żadne z nich- Ani León, ani Lucy- kompletnie nie wiedzieli co robić. Bardzo był ciekaw, kiedy dobre pomysły przychodzą do głowy. Może mózg musi wszystko dobrze zbuforować, żeby myśli się jakoś poskładały w jedną całość?
     Ich myśli były teraz jak puzzle, w których ani jeden nie pasował do pozostałych.

-----------------------------------------------------------
    Dobry wieczór wszystkim :D Obiecany rozdział pojawił się- z obiektywnego punktu widzenia- dość szybko. Można powiedzieć, że miałam idealny humor do pisania, ponieważ w moje ręce wpadł sobie "Intruz". Wpadł, i wypadł, bo już przeczytany. Muszę odskrobać sobie jakąś nową książkę ;//
    Cóż, rozdział w sumie krotki, ale zważywszy na to, że był podzielony na dwie części... to chyba zrozumiałe, co nie?
    Ah, jeszcze jedno :D Może pogramy sobie w grę "Prawda i Fałsz"? Od teraz, oficjalnie możecie mi zadawać pytania dotyczące bohaterów, opowiadania, fabuły... z tymże jeżeli będę wolała zachować pewne informacje dla siebie, to błagam, zrozumcie. Nie mogę przecież wszystkiego podawać na tacy, prawda czy fałsz?
Prawda.

Pozdrawiam, ściskam, całuję, i wykonuję inne serdeczne interakcje... Pa :-)
   

   

*Rozdział XI*- Bez śladu (cz. I)

     -Daleko jeszcze?- niecierpliwił się. Ostatnie cztery godziny spędził za kierownicą, myśląc, że cel znajduje się blisko, jak zapewniała go wcześniej Lucy. 
     Niestety, jak się okazało rzekome „blisko” oddalało się znacznie od dosłownego znaczenia tego słowa.
     -Niedaleko- odpowiedziała.- Lepiej patrz na drogę.
     Oczywiście. Patrzeć na drogę, nawet nie wiedząc gdzie konkretnie ma jechać. Czy mogłoby być cudowniej? Podziwiał dziewczynę za jej oddanie do pracy, jednak czasem naprawdę potrafiła go zdenerwować.
     Nie wiedzieć czemu, kobiety zawsze go irytowały.
     Te wszystkie bezpodstawne fochy, humory, zmiany zdania, no i przede wszystkim godziny sterczenia na zakupach... nie rozumiał, po co to wszystko? Okej, jedna czy dwie pary butów... ale Violetta miała ich aż piętnaście. Piętnaście. Po co?- 'Bo tak'.
     Ukradkiem spojrzał na obuwie Lucy. Stary, poszarzały materiał, splątanych przydługim i poszarpanym sznurowadłem był dla niego nie lada zaskoczeniem. Nosiła trampki, których wierzchnia część delikatnie odchodziła już od podeszwy. Oznaczało to mniej więcej tyle, że nie były ani nowe, ani markowe.
     Kompletnie nie zauważył, że go obserwuje ze zdezorientowaną miną. Uniosła pytająco jedną brew.
     -Możesz mi powiedzieć, co cię tak intryguje w moich stopach, bo robi się trochę dziwnie?
     -Nie stopach, raczej butach...- zauważył.
     -Oh, naprawdę, to wszystko wyjaśnia...- wyrzuciła ręce do góry w geście zrezygnowania.
     Bardzo długo zastanawiał się nad sensowną odpowiedzią, chociaż wiedział, że taka nie istniała. Musiał się pogodzić z tym, że wyszedł na idiotę. Kiedy już miał zacząć się tłumaczyć, usłyszał jej głos.
     -DOBRA, DOBRA! Nie chcesz, nie mów!- przerwała mu z irytacją.
    Pomyślał sobie, że jeśli wcześniej był dla niej po prostu nudny, to teraz ma go za kompletnego dziwaka. Ostatnia szansa na odrobinę szacunku- zmarnowana. 
    No cóż, przynajmniej teraz choć trochę wyróżnia się od reszty.
    Zza nudnego, ciągnącego się w nieskończoność lasu powoli zaczęły wyłaniać się pojedyncze budynki. Prawdopodobnie zajmowały je biedne rodziny, bądź też uliczne gangi. Stwierdził tak na podstawie ich konstrukcji, ponieważ domy nie sięgały nawet wysokości drzewa, były karłowate i niezbyt starannie wyglądały.
Jeden spośród nich wyróżniał się znacznie. Zbudowany został z topornych pustaków i cegieł, pokrytych grubą warstwą tynku. Był o wiele większy od pozostałych, jakby też przerastał je kilkakrotnie.
    Kiedy ujrzał drut kolczasty otaczający posesję, był pewien, że dotarli na miejsce.
    -Zatrzymaj się tutaj.-wskazała palcem małą ścieżkę prowadzącą w głąb ostatnich, wręcz symbolicznych znaków bujnej flory- Tak dla bezpieczeństwa. Uwierz mi, nieraz się zdarzyło, że dziabnęli komuś auto.-dodała.
    Nie lubił spacerów na piechotę, a zwłaszcza, kiedy musiał zostawić jakąś rzecz daleko. W tym wypadku auto, w innym przykładowo telefon. Ale jeśli miałby wybierać między chwilowym pozostawieniem, a straceniem wydatku liczącego paręnaście tysięcy, to zdecydowanie ta pierwsza opcja bardziej przypadała mu do gustu.
    Lucy jak z torpedy wystrzeliła do przodu, pozostawiając Leona kilkanaście metrów w tyle. Jak zwykle zamyślony pobiegł za nią, nie dając sobie żadnych złudzeń na to, że kiedykolwiek zacznie za nią nadążać.
    Znaleźli się przy wielkiej, ba, ogromnej bramie, otoczonej grupą chuderlawych ochroniarzy. Nic dziwnego, że więźniowie nieraz wybierali się na spacer. Jeden z nich, najroślejszy i najbardziej oznakowany, z kamienną twarzą zapytał ich o tożsamość.
    -Nazywam się Ursula Rodriguez, prowadzę śledztwo w sprawie Adama Henriquesa. A ten tu, to mój asystent... Marco.- powiedziała. Leon spojrzał na nią ukradkiem. Jeżeli skłamała, to widocznie wie co robi. Zresztą, komu chciałoby się teraz sprawdzić czy mówi prawdę? Sterczenie bezczynnie jest i tak strasznie wykańczające.
    -Ursula Rozdriguez, i Marco... Marco jaki?- zapytał ze znudzeniem jeden ze strażników.
    -Marco... Marco Polo!- odchrząknął Leon. Nie musiał patrzeć na Lucy, żeby wiedzieć, iż wściekłość ją zżera, i przy najbliższej okazji, będzie chciała go zabić.
    Strażnik podrapał się po głowie. Ręce chłopaka robiły się mokre od potu, na myśl o tym, że domyślił się podstępu. Bo jeśli nie dostaną się do więzienia, to gdzie mają szukać?
    -Marco Polo... Hmm, to brzmi znajomo. Zgoda, możecie wejść.
    Wielkie wrota otworzyły się kilka centymetrów przed nimi. Przez myśl mu przeszło, że może są specjalnie wymierzone, że autorzy projektu od razu dokładnie przemyśleli, gdzie w danym momencie ktoś będzie stać, i że brama znajdzie się pod idealnym kątem... Ale mogło być też tak, że stanęli w całkowicie przypadkowym i niezbyt przemyślanym miejscu, co wydawało mu się bardziej prawdopodobne.
    Kiedy znaleźli się w znacznej odległości od ludzi, Lucy znalazła swoje wyładowanie na Leonie:
    -Marco Polo?!- warknęła- Masz szczęście, Verdas. Masz cholerne szczęście!
    Uśmiechnął się. Lubił patrzeć jak się wścieka. Zachichotał cicho, czego natychmiast pożałował, bo na jego twarzy znalazła się silna dłoń dziewczyny. Z całym impetem uderzyła go w twarz.
   -Dobra już, dobra- jęknął.- Po prostu... trzymajmy się planu, i nie okazujmy
sobie zbędnej agresji..
   -Oh, my cały czas trzymamy się planu, o to się nie martw. Wielka szkoda tylko, że ktoś ciągle próbuje go zrujnować!- wrzasnęła.
   -Ochłoń...- starał się ją uspokoić, zdając sobie sprawę, że zwróciła na nich wystarczająco dużo uwagi ze strony personelu.
   -Sam ochłoń, i... i... i daj mi spokój!- odwróciła się na pięcie.
   A więc foch. Pierwszy, i prawdopodobnie nie ostatni z jej strony. Zrozumiał, że nieco przeliczył się z ocenianiem Lucy. To nie tylko doskonały wspólnik, ale też dziewczyna. A każda dziewczyna miewa humory, niezależnie od charakteru.
   A niech to szlag z kobietami...
   Znaleźli się w obszernym korytarzu, wzdłuż którego porozmieszczane zostały cele. Uspokojona już nieco Lucy, zaczęła go wtajemniczać w plan. Wyglądało to mniej więcej tak, że kiedy ona pójdzie poszukać swojego informatora, on musi odwrócić jak najmniej podejrzanie uwagę wszystkich przechodzących obok osób tak, aby nikt nie zorientował się, że coś jest nie halo, a ona mogła bezpiecznie otrzymać informacje o numerze celi przestępcy, który może wiedzieć dużo o porwaniu Violetty.
  W ten sposób będą o parę kroków do przodu, nie ponosząc żadnych strat. 
  Chwilę później przystąpili do realizacji swojego konceptu. Leon stał na straży wyczekując dziewczyny i odwracając uwagę wszystkich, którzy akurat szli w jej stronę. Szło mu całkiem nieźle, zważywszy na to, że liczba osób, które chciały iść akurat tamtędy nie była zbyt duża, ani tym bardziej na tyle inteligentna, aby domyślić się czegokolwiek.
   Najmniejszy błąd oznaczał klęskę.
   Przez pół godziny korytarzem nie przeszła ani jedna osoba. Dochodziła godzina osiemnasta, więc w sumie nic dziwnego. O tej porze nikomu nie chciało się szlajać po ciemnych i niosących za sobą mroczne tajemnice więzieniach.
   Zmartwiło go jednak to, że i Lucy nigdzie nie było. Czyżby go zostawiła? A może uknuła sobie to od początku do końca, że po prostu zrobi mu nadzieje i zostawi samego sobie? Nic o niej nie wiedział. W każdej chwili mogło się okazać, że Lucy jest zwykłą manipulantką.
   Bał się, że za bardzo jej zaufał.
   W końcu z egipskich ciemności wystąpiła kobieca, wysportowana sylwetka. Oczy miała jak zwykle błękitne, jednak brak im było blasku. Brak było uśmiechu. Brak było tajemnic. Wiedział, że nie ma dobrych wieści.
   -I co?- zapytał.
   -Wygląda na to, że mamy problem.
   -To znaczy?
   -Według mojego informatora, Juan Torres zbiegł z więzienia jakieś dwa-trzy tygodnie temu.

-----------------------------------------------------------------------
    Witam wszystkich, po bardzo, bardzo, bardzo dłuugiej przerwie! Tsa, niestety obawiam się, że wymagałam od was zbyt dużo. Ciągle czekałam na te upragnione 10 komentarzy, że aż zapomniałam o przyjemności z pisania. Więc, postanowiłam zdjąć z tego bloga limity, i pisać, pisać, pisać. Rozdziały teraz na pewno będą pojawiać się częściej.
    Co do tego rozdziału... postanowiłam podzielić go na dwie części, żeby nie był zbyt długi. Od razu zaznaczam, że będzie on całkowicie stworzony z perspektywy Lucy i Leona. Taki tam wyjątek od reguły.
    No cóż... jeszcze raz przepraszam za długi czas oczekiwania, i do zobaczenia niebawem! :**

PS: Co myślicie o muzyce? Czy wg. was pasuje, czy może nie? Liczę na opinie :D
 
   

*Rozdział X*- Sen to tylko strata czasu.

    -Szefie, potrzeba czegoś panu?- rzekł do niego jeden z ''pracowników''. Nie był dla niego nikim szczególnym, po prostu kolejnym, nie wartym uwagi gangsterem szukającym jakiegoś zajęcia. Zmierzył go wzrokiem. Łysy, dobrze zbudowany, z typowymi tatuażami. Tak jak wcześniej stwierdził- nikt godny uwagi.
    -Spokoju. Potrzebuje świętego spokoju.- burknął. Widząc jego niezadowolenie pospiesznie zniknął mu z oczu. Nie warto było dyskutować z człowiekiem, który z pomocą zaledwie kilku swoich przyjaciół, mógł wywołać prawdziwą rebelię.
    Nigdy nie był autorytetem, i nie zamierzał nim w ogóle zostać. Ale w swoim otoczeniu wzbudzał strach, z którym wiązał się też respekt. Pod ręką miał całe mnóstwo sojuszników, którzy z łatwością unicestwiłyby każdą przeszkodę, wroga, lub wszystko na czym tej kuli u nogi zależało. Osobom, które mu zakłóciły plany nie zostawało ostatecznie nic.
    W okolicy każdy znał jego przydomek: Morte.
    Jego twarz pokrywały tu i ówdzie kosmyki włosów w odcieniu kasztanowym. Sięgały mu do połowy twarzy, zaś kołtuny na jego głowie świadczyły o tym, że żaden grzebień od dawna po nich nie przejechał. Niezadbana była również reszta jego wyglądu: matowa skóra, która pożółkła wyraźnie od dymu papierosowego unoszącego się w pomieszczeniu, kompletnie zniszczone ubrania, a także ślady po strzykawkach. Całość sprawiała, że wyglądał jak bezdomny. W rzeczywistości miał mnóstwo pieniędzy, lecz leżały zawsze bezużytecznie.
    I właśnie teraz, kiedy za sprawą jego najlepszego gangstera wzbogaci się jeszcze bardziej, w końcu będzie mógł spokojnie wrócić o Portugalii, kraju, w którym jego interes ma szansę wzbić się ponad zwykłe rozboje i kradzieże. Życie wśród bogactw, w otoczeniu imitacji ludzi robiących dla niego wszystko. Piękna wizja, w dodatku niemalże bliska spełnienia.
    Rozmyślając się ze swojej poprzedniej decyzji, znów przywołał mężczyznę z tatuażem. Karcąc go wzrokiem powiedział ledwo słyszalnie:
    -Czy wiesz coś już o Diego? Kontaktował się już z kimś?
    -Nie, szefie. Ale słyszałem, jak Juan z nim rozmawia.- odpowiedział. Morte przyklasnął w dłonie i potarł nimi, jakby knuł w swojej nieobliczalnej głowie kolejny plan.
    -W takim razie- syknął- przyprowadź go tu do mnie.
Nie musiał dwa razy powtarzać. Pracownik odwrócił się na pięcie i jak z torpedy wyszedł poza zadymiony pokój. Była to nie lada ulga, ponieważ zaduch panujący w tamtym miejscu jest potworny. Rzecz jasna, nie dla osób, które do takowego się przyzwyczaiły.
    W niecałe pięć minut później w drzwiach stanął wysoki blondyn, z cwanym grymasem przyczepionym do ust. Nie był spięty, co lepsze czuł się jak u siebie. Przeszedł swobodnym krokiem, i usiadł rozłożyście na fotelu rozkładając nogi. Widząc na biurku paczkę papierosów bez konsekwencji sięgnął po jednego i zapalił. Zaciągnął się mocno i stopniowo wypuszczał dym z organizmu. Gdy pozbył się go częściowo, wreszcie zaczął:
    -A więc, szefie... Po cóż mnie wezwałeś? Czy moja praca nie jest... dostatecznie dobra?- ponownie zasięgnął po nikotynowy azyl, chwilę później wręcz nie wyjmował go spomiędzy warg.
    -Juan, Juan- zaśmiał się z ironią- powiedz mi, ile u mnie pracujesz, hę?
    -Będzie jakieś cztery lata- stwierdził, ciągle popalając.
    -Cztery lata...- powtórzył cicho- Tak więc, Juan... czy nie uważasz, że w tym brudnym biznesie, aby zawrzeć sprawiedliwy sojusz potrzeba... nieco...
    -Cierpliwości? Wytrzymałości? Akceptacji w związku z czyjąś upierdliwością?- zauważył.
    -Owszem, to również. Ale czy nie uważasz, że do tej roboty potrzebna jest też szczerość i bynajmniej ta jedna dwunasta inteligencji?- zapytał.
    -Być może- mruknął ze zniecierpliwieniem.
    -Być może, oczywiście. Więc skoro szczerość jest taka ważna, to dlaczego nie mówisz mi wszystkiego, co? Masz przede mną jakieś tajemnice, Juan?
    -Nie, szefie.
    -Czyżby? Nie okłamujesz mnie, tak?
    -Nie, nie okłamuję.
    -Ty głupcze- wyszeptał- kłamiesz w żywe oczy. Mów natychmiast, co wiesz, bo inaczej marny twój los.- był niemalże bliski wrzasku, i chociaż bardzo kusiło go, aby to zrobić, to uznał, że szept będzie o wiele bardziej przerażający. Bardzo dobrze to wywnioskował, gdyż oczy Juana momentalnie nabrały blasku przenikliwych obaw.
    -Nie wiem, co konkretnie miałbym mówić.
    -Nie wiesz co masz mówić? NIE WIESZ CO MASZ MÓWIĆ!?- tym razem jego złość osiągnęła sam szczyt, do czego przyczyniło się także między innymi wpływ długotrwałego głodu narkotykowego. Tylko na nie wydawał pieniądze. Stanowiły nieodłączną część jego biznesu i życia. Bronił się przekonaniem, że nic, co nie zostało przetestowane nie powinno zostać sprzedane.
    Uderzył z całą krzepą w szklany stół, tak, że natychmiast rozbił się na tysiące kawałków, raniąc przy tym głęboko dłonie jego i Juana. Ten skierował do niego całą masę niezbyt miłych przekleństw, które miały swoje dno w wypuszczeniu z dłoni papierosa.
    -Gadaj natychmiast. I nie mów, że nie wiesz o co chodzi.- ciągnął dalej.
    -Mhm... Diego się ze mną wczoraj kontaktował.- odpowiedział wycierając krew o rozdarte częściowo jeansy.
    -No proszę, wystarczyło lekko naprowadzić i już śpiewa jak kanarek. Może jeszcze będą z ciebie ludzie... No, kontynuuj.
    -Mówił coś, że towar który wiezie jest lepszy niż pan podejrzewa.
    -Oh, cóż za zaskoczenie.- powiedział z zadowoleniem.- Coś jeszcze? Jakieś konkrety?
    -Tylko tyle, że dojedzie niebawem do Rosario. Więcej nic.
    -Więcej nic... Załóżmy, że ci ufam. Jesteś wolny.
Kiedy Juan znajdował się tuż przy wyjściu, nagle coś sobie przypomniał.
    -Ah, zapomniałbym! Opatrz sobie ręce. W tej melinie nie trudno o zakażenie, a tak się składa, że jeszcze będziesz mi potrzebny.

***

    Nastała noc. Piękna, a zarazem mroczna i kryjąca wiele tajemnic powłoka, przypominająca aksamitną pościel pokrytą drobnymi, świecącymi własnym blaskiem punkcikami. A w każdym z tych punkcików kryje się jedna z milionów malutkich duszyczek, która swą poświatą wskazuje nam drogę, tę dobrą drogę.
    Jednak nie każdy potrafi nią kroczyć. Pod osłoną dnia wszystkie świetliste istotki chcąc nie chcąc znikają, a wraz z nimi każdy znak naprowadzający. Jednak one tam są, mimo iż niewidoczne. Bacznie obserwują nasze poczynania, cieszą się z dobra, smucą ze zła, które rozprzestrzeniamy.
    Oślepieni kiepskim wpływem społeczeństwa, tragediami, wojnami, coraz szerszą nienawiścią ignorujemy wszystkie nocne myśli. Odwlekamy postanowienia. Gdy nadejdzie dzień zapominamy o cudownych duszach. Zapominamy o ich pięknym wpływie. Zapominamy nawet o patrzeniu w niebo.
    Ludzie tak rzadko patrzą tam, na górę.
    Tej nocy nie spała. Bała się, że rano nie będzie mogła się upajać niezwykłym widokiem gwiazd, które tak dobrze na nią działały. Koiły i uspokajały cały gniew, który w sobie gromadziła za dnia. Codziennie bagatelizowała sen. Nie chciała się obudzić ze świadomością, że już ich tam nie będzie.
    Poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Diego. Usiadł przy niej, prawdopodobnie zaniepokojony tym, że jeszcze nie śpi. Zdawał sobie sprawę, że od paru lat nie potrafi spokojnie zasnąć. Sam miał z tym problemy, jednak ona była młodsza, nie wszystko rozumiała, nie radziła sobie z przeszkodami tak jak on.
    -Powinnaś się położyć. Sen dobrze ci zrobi.- zauważył.
    -Nie potrzebuje go. Jest dobrze tak, jak jest tu i teraz.- odpowiedziała bez zastanowienia.
    -Mamroczesz. Każdy potrzebuje czasem się przekimać.
    -Ja nie.
    -Oczywiście. Ty jedna stanowisz wyjątek. A tak na serio, zmykaj do auta.
    -Ale tam jest niewygodnie!- oburzyła się.
    -Czyżby? Więc lepiej sterczeć na zewnątrz, co? Mo, wiem kiedy kłamiesz. Mów co ci leży na sercu.- nie mogła uwierzyć, że po raz kolejny rozgryzł jej myśli. Od samego początku miał ten dar, że zawsze wiedział kiedy jest smutna. I jeszcze nigdy się mylił. Brat idealny.
    -Oh, no bo... ja się boję.- szepnęła.
    -Boisz się? Czego?
    -Że jak pójdę spać, to rano znów zacznę robić rzeczy, których będę się wstydzić.- powiedziała równie cicho- ale ja nie chcę się wstydzić, tego jak żyję. Ja tak nie chcę...
    Bolało ją to, że za każdym razem, gdy słońce wschodzi, zaczyna się kolejny dzień jej piekielnego życia. Musi robić rzeczy, których nienawidzi, i wszystko po to, aby wreszcie móc wrócić. Po jej policzku spłynęła pojedyncza łza, którą momentalnie wytarła. Pragnęła być twarda, przynajmniej przy swoim bracie.
    -Wiem Mo. Ja też tego nie chcę...- odpowiedział i objął ją ramieniem.
    -Diego...- zaczęła.
    -Tak, Mo?
    -Czy to się kiedyś skończy?- zapytała bez nadziei w oczach. Chciał ją okłamać. Pragnął wykrzyczeć z radością na twarzy, całemu światu, że owszem, niedługo będą szczęśliwi, radośnie krocząc przez życie zwalczą każdą przeciwność losu, razem, jako rodzeństwo. Tymczasem przez gardło nie przeszło mu nawet zwykłe „tak”. Utknęło gdzieś pomiędzy strunami i zawróciło w czarną dziurę.
    -N-nie wiem.- wybełkotał z trudem.
    -Tak myślałam- burknęła pochmurno.
    Do głowy wpadła mu pewna myśl. Nie obchodziło go już teraz zaciągnięcie siostry z powrotem do samochodu, żeby nic co przybyło z lasu jej nie zjadło. Raczej przewidział, że nie da się jej namówić. Pragnął teraz po prostu jej towarzyszyć.
    -Wiesz co? Nie wracajmy do auta. Jesteśmy na kompletnym odludziu, nikt go nie ukradnie. A ONA też sobie poradzi, jest zamknięta. Wezmę śpiwory z mojej torby i pogapimy się na niebo, dobrze?
    Skinęła głową porozumiewawczo. Kiedy zasiedli razem na wygodnych śpiworach, właściwie niczego jej już nie brakowało. Patrzyli beztrosko w niebo i rozmawiali, czego nie robili już od bardzo, bardzo dawna. Nie interesowało ich nic, poza tym, że mogli razem spędzić czas nie martwiąc się o to, co będzie jutro. Jaka będzie przyszłość, i przed jakim obliczem będą musieli stanąć.
    Opowiadali sobie różne sytuacje z życia. Wspominali dzieciństwo. Nie okazało się to dobrym pomysłem, ponieważ oboje doznali trudnej sztuki rozstania z rodzicami. Zeszłe lata były dla nich bardzo bolesne, bo jak się okazało jedyna bliska im osoba znajduje się dziesięć tysięcy kilometrów stąd. To prawie drugi koniec świata.
    -Wczoraj dzwoniłem do Juana.- wyznał znienacka.
    -I co? Załatwi nam bilety? Wrócimy do domu?
    -Wiesz, że to nie takie proste. Najpierw musimy ją dostarczyć Szefowi.
    -Obiecałeś, że niedługo wrócimy do domu...
    -Obiecałem, i nadal trzymam się tych słów. Ale znasz zasady: Najpierw towar, później nagroda.
    -Jasne. Ale wiesz, że jestem niecierpliwa.
    -Zdążyłem zauważyć. Wielokrotnie- przewrócił oczami. Oboje bardzo długo milczeli. Obserwowali gwiazdy, więc cisza nie była dokuczliwa. Była wręcz obowiązkowa. W myślach powtarzali nazwy układów gwiezdnych, jakie znali. Bardzo dobrze orientowali się w tych sprawach. Warunki dzisiaj wyjątkowo temu sprzyjały.
    -Życie jest ciężkie- westchnęła.
    -Życie nie jest ciężkie- zaprzeczył- to ludzie są uciążliwi.
    Odwrócił głowę, zawinął się w śpiwór i zmęczony blaskiem gwiazd usnął momentalnie. Dziewczyna postanowiła pójść za jego przykładem, jednak nie spała. Zamknęła oczy i myślała. O małych duszyczkach żyjących w gwiazdach. O tym, że boi się zasnąć. I w końcu o tym, że wróci do domu. Do bezpiecznego, ciepłego domu, w którym jest mama... I Diego... I Puszek też będzie...
    Zasnęła. Po raz pierwszy, od bardzo, bardzo dawna.

--------------------------------------------------------------------
    Nowa postać- Juan (pewnie wszyscy myśleli, że Szef, ale stwierdziłam, że nie będzie miał jakiegoś specjalnego wpływu na fabułę, jest on raczej wątkiem pobocznym). W zakładce "bohaterowie" znajdziecie jego sylwetkę. Jest tam także Sue, jednak jej opis pojawi się wraz z pojawieniem w opowiadaniu (chyba logiczne, no nie???). Chyba usunę z ogłoszeń przewidywaną datę publikacji, bo zauważyłam, że niespecjalnie się trzymam tego systemu.
    Druga sprawa- serdecznie wszystkim dziękuję za nominacje do LBA, nawet nie wiecie ile to dla mnie znaczy. Cieszę się, że moja praca jest w jako taki sposób doceniana. Mimo to nie będę dodawać na razie odpowiedzi, gdyż ostatnio już to robiłam, a przy zbędnej ilości postów zrobi się tragiczny miszmasz. Może kiedyś :) 
    A na koniec wyzwanie- największą liczbą komentarzy jaką udało mi się dotychczas odnotować jest 8. Tym razem liczę na okrągłe 10, jako że to sumka adekwatna do ilości rozdziałów. I mniej więcej kiedy taka pojawi się pod postem, zacznę pisać. Pozdrawiam!